JERZY NECIO – „Od kultury do natury”
Przygoda z bardziej niż okazjonalną fotografią rozpoczęła się dla każdego z nas nieco inaczej. Dla mnie była to chwila, gdy starszy syn wyjeżdżając na studia, pozostawił mi „w spadku” swój aparat fotograficzny, syn zaś pasjonował się fotografią już od gimnazjum.
W otaczającym krajobrazie obaj doszukujemy się nieco różnych znaczeń. Dla mnie są to nade wszystko te kulturowe – interesują mnie losy plemion pruskich, średniowieczne relacje pogańsko-chrześcijańskie, dzieje państwa krzyżackiego. Ów historyczny fokus pojawił się w sposób naturalny, z racji miejsca mojego zamieszkania: północna Polska, centrum dawnych Prus, z obecnymi tu na każdym kroku nazwami miejscowymi wywodzącymi się z pradawnych, plemiennych czasów. Również i dla Łukasza natura nie stanowiła z początku głównego źródła inspiracji. Od początku swojej przygody z fotografią traktował ją jako cel sam w sobie – medium, poprzez które mógł się wyrazić. Poszukiwał swojej własnej fotograficznej drogi, od krajobrazu aż po eksperymenty formalne.
Natangia – tak nazywa się zamieszkiwana przez nas niewielka kraina, której autochtoniczni mieszkańcy traktowali niegdyś lasy, drzewa, strumienie i jeziora jako sferę otoczoną sakralnym nimbem. Aparat fotograficzny widziałem więc jako narzędzie poszukiwania ich mikrokosmosu lub, jak kto woli, pierwotnego krajobrazu, pierwotnego drzewostanu i pierwotnej fauny. Kultura versus natura – oto dychotomia, która w tej chwili, dzięki przyglądaniu się przez obiektyw aparatu natangijskiemu odludziu, została skutecznie zniwelowana.
Z racji nadgranicznego położenia (krainę przecina współczesna granica polsko-rosyjska) i trudnego ukształtowania terenu (jest to morenowa wysoczyzna o urozmaiconej rzeźbie) Natangia ma bardzo wiele do zaoferowania osobie z aparatem fotograficznym w dłoni. Można znaleźć tu pomnikowe dęby, głęboko rozcięte doliny strumieni z wodą zmierzającą do ujścia w tempie górskich potoków czy też niedostępne bagna i moczary. Nieustannie zmienna aura – bez względu na porę roku – jest w stanie odsłonić niebo w kolorze, podejrzewam, analogicznym do kanadyjskiego lub alaskańskiego firmamentu.
Wiadomo, że stricte pierwotnego, średniowiecznego krajobrazu i tak już nie odnajdę. Nieraz naprawdę trudno wyciąć jakiś fragment, a jestem pod tym względem ortodoksyjny – staram się, by nie pojawił się w kadrze wytwór antropoidalny, jak np. betonowy słup, utwardzony dukt, wieża GSM czy przejeżdżający leśny traktor. Łukasz z kolei reprezentuje zgoła inne podejście, przyjmując współczesny krajobraz, w którym kultura nieustannie przeplata się z naturą, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Pola uprawne, zagajniki, parkany okalające pastwiska, drgające na wietrze szmatki przywiązane do ogrodzenia, czy nawet bale siana stanowić mogą doskonały temat dla fotografii. Tym lepiej, jeśli w kadrze znajdzie się niespodziewany gość z lasu lub przestworzy.
Fotograficzne „uwiecznianie” elementów natury stało się też dla nas obu niezwykłym eksperymentem psychologicznym. Samotne przebywanie w głębokiej leśnej głuszy rodzi refleksję nad odbiorem przyrodniczego środowiska przez członków niegdysiejszych ludzkich społeczności. Ludzie ci, tak jak i my, musieli zdążyć do swych siedzib przed zachodem słońca. Przytłaczająca przewaga przyrody mogła wywołać nagły przypływ adrenaliny lub ukoić terapeutyczną harmonią zapachów i barw. Eteryczne oddziaływanie lasu trudno przekazać przy pomocy obrazu. Swoimi fotografiami staramy się więc oddać przynajmniej napotkaną kolorystykę, choć tak naprawdę najchętniej odwróciłoby się bieg czasu.
Łukasz towarzyszy mi w tych wędrówkach, gdy tylko uda mu się wyrwać z pułapki wielkiego miasta.